Dlaczego księża pouczają małżeństwa?
Jakim prawem księża mówią nam co mamy robić i jak żyć? Jakie mają podstawy do tego, aby krytykować metody antykoncepcji i polecać własne?! Dlaczego pouczają pary przed ślubem, mówią jak wychowywać dzieci, skoro sami ani nie żyją w związku z kobietami ani nie wychowują dzieci (bo przecież nawet jeśli jakiś ksiądz złamie zasady celibatu to nie może stworzyć tradycyjnej rodziny).
Takie pytania zadaje wiele ludzi – część dziwi się sama z siebie na zasadzie ludzkiego wątpienia, inna zaś część nasycona jest antyklerykalną nienawiścią przekazywaną przez środowiska lewicowe. Niezależnie od motywów tych pytań, odpowiedź jest taka sama. Dlaczego ksiądz to robi? Bo może. I powinien.
Zacząć należy od źródeł. Kościół katolicki stoi na straży chrześcijańskich zasad. Chrzcząc dziecko, włączamy je do kościoła i oznajmiamy, że będziemy je wychowywać zgodnie z zasadami Kościoła. Podobnie przy sakramencie małżeństwa oznajmiamy, że wchodzimy w święty związek kobiety i mężczyzny. Ksiądz zatem, jako sługa Kościoła, przekazuje – a najczęściej po prostu przypomina – zasady w Kościele katolickim obowiązujące.
Mówi o Przykazaniach Bożych i tego, co z nich wynika. Mówi o nauce Kościoła, jej tradycji, praktyce, celu. Jest to zbiór zasad naturalnych, normalnych, zwyczajnych. To, że dzisiejsze środowiska lewicowe próbują z nich zrobić zaścianek, to ich problem. Tutaj omawiać ich nie będziemy (ale spodziewać się można, że na innej podstronie i owszem), ale wróćmy do księży: jakim prawem właśnie oni?!
Stawiając to pytanie, warto postawić kolejne: dlaczego o bitwie pod Grunwaldem opowiada nam kobieta, która ani w niej nie uczestniczyła, ani nawet nie była jej świadkiem? Dlaczego o mechanizmach rządzących polityką wypowiada się dziennikarz, który nigdy nie był radnym, posłem ani nawet członkiem jakiegokolwiek ugrupowania politycznego? Dlaczego o konstrukcji samochodu wypowiada się człowiek, który nigdy nie skonstruował żadnego samochodu?!
Dlaczego możemy wymienić wszystkie siedem kontynentów na planecie, nazwać je, umiejscowić i nawet opisać, chociaż większość z nas zna z doświadczenia jedynie mały kawałek jednego? Czy to nasza buta, chora ambicja? Czy uzurpujemy sobie prawo do mówienia o tym, chociaż faktycznie go nie mamy? Kto miałby takie prawo? Podróżnik z pięćdziesięcioletnim stażem? Ile czasu musiałby spędzić na każdym kontynencie, by zdobyć prawo wypowiadania się o nim?
Te pytania należy oczywiście traktować jako prowokacyjne żarty, ale czy nie taką samą prowokacją jest pytanie o prawo księdza do nauczania? Nasza cywilizacja (cywilizacja łacińska) liczy dwa tysiące lat. Wiemy co się przez ten czas działo. Wiemy jak uprawiać rośliny, hodować zwierzęta i… wychowywać dzieci. Wiedzę można posiąść z doświadczenia lub z przekazów – opowieści i publikacji. Większość wiedzy nauczycieli (a nawet rodziców tłumaczących świat dziecku) pochodzi z tego, co dowiedzieli się oni od innych, usłyszeli, przeczytali… Czy coś w tym złego?
Podobnie księża: kończą szkoły, seminaria, mają egzaminy. Poznają geografię, biologię, naukę Kościoła. I na tej podstawie mogą przekazywać swoją wiedzę dalej. Nie trzeba przecież zabić człowieka, by wiedzieć, że zabijanie jest złem, prawda?