1939r.: Pacyfikacja wsi Zimnowoda i Parzymiechy
[ Powrót do historii Polski ]
1 września 1939 roku kanclerz III Rzeszy, Adolf Hitler, rozpoczął realizację Ataku Niemiec na Polskę, co uznawane jest w historiografii także za datę wybuchu największego konfliktu zbrojnego w dziejach ludzkości – II wojny światowej. Pomimo prowadzenia Wojny obronnej Polski niemiecki agresor błyskawicznie wtargnął na tereny II RP, gdzie rozpoczął jednocześnie terroryzowanie i prześladowanie ludności cywilnej zamieszkującej tereny podbijanego przez siebie państwa polskiego.
W tym celu niemieckie oddziały Wehrmachtu oraz asystujące im formacje przejmowały stopniową kontrolę nad obiektami administracji terytorialnej II RP oraz generalnie, nad polskimi miastami i wsiami. Położone przy granicy Zimnowody i Parzymiechy odczuły niemiecką agresję już 1 września, wraz z wybuchem II wojny światowej, a jej mieszkańcy stali się jednymi z pierwszych ofiar kampanii wrześniowej podjętej przez III Rzeszę.

1 września żołnierze Wehrmachtu wkroczyli do II RP
Wspomniane wsie znajdowały się w niewielkiej odległości od ówczesnej granicy polsko-niemieckiej, w powiecie częstochowskim. Już pierwszego dnia niemieckiej ofensywy żołnierze III Rzeszy bez jakiegokolwiek oporu opanowali Zimnowodę ku wielkiemu zaskoczeniu mieszkańców wsi.
O ile ta pierwsza miejscowość została przejęta bezkrwawo i bez jakiegokolwiek wystrzału, to sąsiednie Parzymiechy (1 km od Zimnowody) stawiły stanowczy opór niemieckiemu agresorowi – walkę podjęli tam żołnierze polskiej 30 Dywizji Piechoty. W strzelaninie zginęło dosyć sporo niemieckich rekrutów, nie wyłączając dowódcy 73 pułku 19 Dywizji Piechoty, niejakiego podpułkownika Hoehne. Agresor zdołał jednak zwalczyć opór żołnierzy i w okolicach godziny 21:00 Niemcy przejęli kontrolę nad wsią. Tuż przed zbliżaniem się Wehrmachtu do tych dwóch miejscowości wielu ich mieszkańców prewencyjnie postanowiło uciec ze swoich domostwo. Czas pokazał, że była to mądra decyzja.
Podczas starcia z polskimi żołnierzami Niemcy byli, a przynajmniej sami siebie przekonywali, że w walkach brała udział polska ludność cywilna obu wsi. Okupant twierdził, że Polacy strzelali do żołnierzy Wehrmachtu z ukrycia, okien, a robiły to nawet kobiety. Jednocześnie w samych niemieckich raportach z Pacyfikacji wsi Zimnowoda i Parzymiechy brak jest jakichkolwiek dowodów na tak postawioną tezę. Okupant nie znalazł przy cywilach jakiejkolwiek broni, nie ustanowił również nawet sądu polowego, który miałby doraźnie sądzić rzekomych „polskich partyzantów i bandytów”. Nie przeszkodziło to jednak agresorowi w podjęciu decyzji o wymordowaniu ludności obu wsi i doszczętnym ich spaleniu.
Gdy niemiecki agresor wkroczył do opanowanych wieczorową porą Parzymiech zmusił rozpoczął procedurę wyłapywania mieszkańców wsi. Byli oni wyganiani z własnych domów, a niektórzy z nich zostali wywiezieni ciemną nocą w bliżej nieokreślonym kierunku. Inną, większą grupę cywili z Parzymiech skierowano w głąb III Rzeszy, poprzez Kluczbork. W ręce niemieckiego agresora dostał się w Parzymiechach proboszcz Bonawentura Metler, wraz z wikariuszem Andrzejem Daneckim oraz Ignacym Sobczakiem, organistą. Duchowni wraz z pomocnikiem zostali przewiezieni do Jaworzna i rozstrzelani za to, że niemieccy żołnierze zostali rzekomo ostrzelani z wieży kościoła w Parzymiechach, którym opiekował się ks. Bonawentura Metler.
Niemcy systematycznie równali wieś z ziemią – podpalano zabudowania, obrzucano zamkniętą w piwnicach ludność granatami. Żołnierze Wehrmachtu nie stronili także od grupowych egzekucji – w pobliżu domostwa niejakiego Antoniego Sobiery zabili 27 osób, w tym niemal całą rodzinę gospodarza (ocalał on sam i jego 4-letnia siostrzenica). Podobne zbiorowe egzekucje Niemcy przeprowadzili na okolicznych polach, gdzie z ich rąk miało zginąć 21 osób. Tak zeznawali oceleńcy z pacyfikacji m.in. Józef Fajkowski. Rodziny Klusków, Kuopów, Pecynów, Jezierskich i Lemaników miały zostać wytrzebione w całości podczas tej masakry.
Mieszkanka, która ocalała z masakry, Bronisława Mirowska, złożyła zeznania, które dają opis szczegółowy fragmentu Pacyfikacji wsi Zimnowoda i Parzymiechy.
„Pacyfikacją kierował jeden z oficerów, który miał stanowisko dowodzenia w przydrożnym rowie. Gdy doprowadzono mnie wraz z dziećmi przed jego oblicze, jakiś szeregowy niemiecki żołnierz wziął mnie niespodziewanie w obronę, tłumacząc szefowi, że jesteśmy tylko „biednymi i prostymi ludźmi”. Ten mocno rozzłościł się słowami podwładnego i pamiętam, jak powiedział, że
„To jest polskie gówno. Rano wszystkich rozstrzelać”.
Jeszcze dwa razy przerażona stawałam przed tym oficerem i zawsze powtarzał swój rozkaz o tym, że o świcie mamy być zlikwidowani. Na szczęście w nocnym zamieszaniu odważyłam się i podjęłam wraz z dziećmi skuteczną próbę ucieczki”
Ze sprawą zamordowanego ks. Bonawentury Metlera i rzekomym ostrzałem z kościelnej wieży wiąże się jeszcze jeden epizod Pacyfikacji wsi Zimnowoda i Parzymiechy. Następnego dnia, już 2 września grupę ponad czterdziestu cywili z Parzymiech skierowano do generała, który zainstalował się w lesie pod Raciszynem. Eskorta prowadząca więźniów oskarżyła cywili o to, że to właśnie oni strzelali z wieży świątyni. Ku zaskoczeniu pojmanych niemiecki generał nie uwierzył podwładnym, a wręcz ich wyśmiał. Chwilę potem rozkazał spisać ich nazwiska i odwieźć do Jaworzna.

ks. Bonawentura Metler jest jedną z ofiar Pacyfikacji wsi Zimnowoda i Parzymiechy
Pomimo tego, że wkraczając 1 września do Zimnowody Niemcy nie napotkali jakiegokolwiek oporu ze strony mieszkańców wsi, również ją postanowili zrównać z ziemią. Po otoczeniu kordonem jej zabudowań żołnierze Wehrmachtu przymusili jedną z mieszkanek, Józefę Zygmunt, do otworzenia drzwi do zabudowań i domów w jednej z części Zimnowody. Gdy przerażona kobieta wykonała polecenie oprawców została przez nich zastrzelona, a uprzednio ciężko pobita. Ludność była przerażona, ale sparaliżowana przemocą nie stawiała oprawcom oporu.
Niemcy kroczyli od domu do domu, podpalali zabudowania i mordowali mieszkańców. W ruch szły bagnety oraz kolby karabinów, przeplatane z egzekucjami bronią palną. Z rąk agresora ginęły całe rodziny – taki los spotkał rodzinę Gierczaka (Niemcy zabili oprócz niego ciężarną żonę, dwójkę ich dzieci i siostrzeńca). Również przetrzebiono rodzinę Nicponiów – głowę rodziny, Aleksego Nicponia wraz z dwójką synów i zięciem zamordowano, a szóstkę kobiet wraz z dziećmi oprawcy zamknęli w piwnicy. Z chwilowego braku granatów Niemcy ją podpalili – dzięki temu panie wraz ze swoim potomstwem w ostatniej chwili zdołały uciec z płonącej pułapki.
Należy tutaj wspomnieć, że brutalność przechodzących w dużej mierze chrzest bojowy żołnierzy Wehrmachtu była tak wielka, że pacyfikację stopowali nawet niemieccy dowódcy (dzieci mordowano kolbami karabinów). Dzięki hamowaniu morderczych zapędów rozszalałych podwładnych przez swoich szefów życie ocaliła grupa licząca od 25 do stu mieszkańców Zimnowody. Zamierzano ich pierwotnie rozstrzelać za to, że padł strzał z ich strony w kierunku niemieckich żołnierzy. W ostatniej chwili jeden z Niemców wyszedł przed szereg i przyznał się, że autorem chaotycznego strzału był jego kompan z Wehrmachtu. To jedno wyznanie ocaliło życie licznej grupie niewinnych mieszkańców.
Tych z nich, którzy ocaleli podzielono na mniejsze grupy, które świtem 2 września skierowano transportami w głąb III Rzeszy. Również podczas jednego z takich marszów wśród niemieckich oprawców znaleźli się dowódcy wyższego stopnia, którzy krzywo patrzyli na fakt mordowania przez własnych żołnierzy polskich cywili. Sytuacja taka miała miejsce gdy grupa około 30 Polaków zmierzała pod eskortą do Julianpola. Do kolumny w pewnym momencie podjechali samochodami żołnierze innego niemieckiego oddziału, który prowadził w pobliżu działania wojenne. Owa grupa była w bardzo bojowych nastrojach i po zwyzywaniu maszerujących jeńców zaczęła szykować karabiny, aby na miejscu rozstrzelać Polaków.
Na szczęście dla prowadzonych do Julianpola cywili przejeżdżał akurat tamtędy dosyć ważny niemiecki oficer – ten widząc do czego szykują się jego kompani w niewyszukanych słowach (jak zeznali potem sami jeńcy) zrugał krewkich żołnierzy i zdecydowanie zakazał im zamordowania Polaków. Na uwagę zasługuje także postawa jednego z samych niemieckich konwojentów, który jeszcze przed interwencją ważnego oficera starał się ochronić jeńców przed rozstrzelaniem za co jego kompani chcieli go wręcz zabić. Sytuację uratowało pojawienie się wspomnianego ważnego oficera.
Dokładna liczba ofiar Pacyfikacji wsi Zimnowoda i Parzymiechy jest rozbieżna. Inne dane przytaczają badacze i świadkowie obecni przy przeprowadzonych ekshumacjach, a inne świadkowie samej masakry. W Parzymiechach zginęło od 135-170 ofiar, do wręcz 285 (sprzeczne dane). Tacy badacze, jak np. Barbara Bojarska uznali w ich świetle, że ofiarami niemieckiej przemocy padło około 150 osób. Jan Religa i Józef Fajkowski, którzy przeżyli masakrę mówili z kolei o 75 zamordowanych mieszkańcach – dzieciach, starcach, kobietach i nawet niemowlętach. Ponadto same Parzymiechy zostały doszczętnie spalone.

Niemieccy oprawcy często praktykowali „przerost formy nad treścią” podczas egzekucji dokonywanych na polskich cywilach.
Ci sami badacze (Barbara Bojarska) zakładali jednocześnie, że w Zimnowodach śmierć poniosło 41 Polaków. Podobne szacunki podaje znawca zagadnienia Zbrodni Wehrmachtu, niemiecki historyk Jochen Bochler – według niego Niemcy mają na sumieniu tutaj 40 mieszkańców. Świadek masakry, wspominany powyżej Jan Religa szacował liczbę ofiar na 39 osób. Podał nawet, że w tej grupie było 18 mężczyzn, 10 dzieci i 11 kobiet. Ofiary ginęły często w oparach fosforu i rozrywane granatami. Zimnowoda również została zniszczona – na 128 zabudowań ocalały trzy domy.
Ofiary Pacyfikacji wsi Zimnowoda i Parzymiechy zostały uhonorowane pomnikiem. Taki odsłonięto w 1965 roku w Parzymiechach przy ul. Krzepickiej. Nazywany popularnie „pomnikiem Niobe” monument widnieje ku czci cywilnych ofiar II wojny światowej i okupacji i upamiętnia m.in. mieszkańców obu tych miejscowości.