Szkodliwe aspekty obecności Polski w UE

Szkodliwe aspekty obecności Polski w UE

Unia Europejska to nie tylko wolny przepływ towarów, usług, kapitałów i ludzi. To także składka członkowska, to także szkodliwe dla gospodarki i ograniczające wolność gospodarczą dyrektywy i rozporządzenia, to także rozbudowana biurokracja oraz różnorakie dotacje.

Na nikim nie robi już wrażenia to, że na każdym rogu ulicy można potknąć się o tablicę informującą o „inwestycji” z unijnych funduszy. Widząc je, przechodniom wydaje się, że bez „tak gigantycznego” wsparcia, jakie Polsce dała Bruksela, mielibyśmy tu pustynię. Taki jest właśnie cel stawiania tych tablic – zafałszowanie rzeczywistości. Bo gdyby podobne plansze wywieszać na temat inwestycji zrealizowanych bez unijnych srebrników, byłoby ich… wielokrotnie więcej. Mało tego, należy zdać sobie sprawę również z tego, że projekty, o których informują tablice unijne, nie zostały sfinansowane z pieniędzy unijnych, a co najwyższej przez nie współfinansowane. Co więcej, nawet pieniądze na to współfinansowanie pochodzą m.in. od… polskich podatników. Cała ta ssąco-tłocząca pompa powoduje, że jakaś część naszego dobrobytu przechodzi z wydajnego sektora prywatnego do nieefektywnego sektora publicznego.

Naiwność i realizm

To nie wszystko. Należy zdać sobie sprawę z faktu, że gdyby Polska nie wpłacała składki członkowskiej do unijnego budżetu, to pieniądze te mogłaby wydać na takie cele, na jakie potrzebuje, z oddaniem ich podatnikom włącznie. Tymczasem przesłane do Brukseli mogą zostać przeznaczone wyłącznie na cele, które wymyślili unijni biurokraci. Jednym słowem, wpłacając składkę, traci się możliwość wpływania, na co te pieniądze zostaną wykorzystane. Na przykład nie można budować z tych funduszy taniej energetyki węglowej czy nawet gazowej ani atomowej, a drogie wiatraki i fotowoltaikę, bo tak sobie umyślili urzędnicy w Brukseli. Z kolei jeśli autobusy – to tylko droższe elektryczne.

A nie są to małe kwoty. Tylko w 2020 roku polska składka członkowska do UE sięgnęła 26 mld zł. Do tego dochodzi współfinansowanie dotacji unijnych z polskiego budżetu na poziomie 12 mld zł, co razem daje 38 mld zł. Warto zastanowić się, co NIE POWSTAŁO dlatego, że Unia pobrała od Polski te pieniądze. Za te kwoty przy obecnych cenach można by wybudować ok. 1000 kilometrów autostrad. Rocznie! Przez 16 lat członkostwa dałoby to – UWAGA! – 16 000 km autostrad! Bez proszenia się o dotacje. A przecież do tego dochodzą koszty biurokracji czy wkład własny beneficjentów w niekoniecznie potrzebne „inwestycje”. Czy więc rzeczywiście bez Unii nie byłoby nas stać na budowę dróg, jak twierdzi prounijna propaganda? Zamiast tego funduje się kolejne obiekty, które latami trzeba utrzymywać z pieniędzy podatników (najczęściej gminnych) i już bez możliwości unijnego „wsparcia”.

Ale skoro jesteśmy przy autostradach, to warto pokazać naiwność jednych ludzi i realizm – drugich. W książce pt. „Spowiedź Hana Solo. Byłem przemytnikiem w Indiach” Cezary Borowy zauważa, że Brytyjczycy w czasach kolonialnych – co prawda – budowali w Indiach infrastrukturę, ale nie na potrzeby miejscowych, a własne. Jednocześnie autor naiwnie twierdzi, że polityka Unii Europejskiej prowadzona wobec krajów Europy Środkowej jest przeciwieństwem polityki brytyjskich rządów kolonialnych w Indiach. Czyżby? Prof. Adam Wielomski z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie pisze, że „za fasadą paneuropejskiej propagandy kryją się interesy tych, którzy w tej Europie rządzą. I gdy UE daje pieniądze na budowę polskich dróg, to nie po to, aby się nam nimi wygodnie podróżowało. Większość cementu, asfaltu i firm je budujących pochodzi z Niemiec i dotacje unijne nakręcają także niemiecką gospodarkę. Autostrady nie łączą w Polsce Warszawy z Krakowem, tylko Berlin z Warszawą [A2], a wkrótce mają dotrzeć do Terespola, czyli do granicy Białorusi. To jest droga eksportowo-importowa dla niemieckiej Mitteleuropy [podobnie jak autostrada A4], po której polskie samochody osobowe jeżdżą tylko przy okazji. Dlatego sponsorowała ją Unia Europejska”. Oczywiście nie do końca tak jest, ale cytat ten obrazuje funkcjonujący mechanizm. Tak więc, gdyby autostrady były budowane bez unijnych dotacji, to może łączyłyby Kraków i Rzeszów z Warszawą, a Gdańsk z Poznaniem i Wrocławiem?

Bajka dla naiwnych

O tym, jak nieudolnie wydają pieniądze urzędnicy i jaka jest z tym związana korupcja powstająca zwykle właśnie na styku państwa i sektora prywatnego, nie ma sensu już pisać, bo wszyscy to doskonale wiemy. Jedynie zasygnalizuję, że warto zajrzeć na stronę internetową Centralnego Biura Antykorupcyjnego, tam roi się od tego typu przypadków. Pierwszy z brzegu – w listopadzie 2020 roku funkcjonariusze białostockiej delegatury CBA podjęli wspólnie z Prokuraturą Okręgową w Białymstoku postępowanie dotyczące wyłudzenia funduszy unijnych na fikcyjne szkolenia: „zatrzymany przedkładał w instytucjach pośredniczących w dystrybucji środków podrobione i poświadczające nieprawdę dokumenty w postaci m.in. formularzy zgłoszeniowych, list obecności z podrobionymi podpisami osób uczestniczących w takich szkoleniach i innych dokumentów potwierdzających udział w szkoleniu przez osoby, które faktycznie w nim nie uczestniczyły, a także dokumentów potwierdzających odbycie się szkoleń, które faktycznie nie miały miejsca albo były na nich osoby, które nie spełniały wymagań poszczególnych realizowanych projektów. Wszystkie wskazane działania miały na celu w pierwszej kolejności uzyskanie dofinansowania projektów szkoleniowych ze środków publicznych, w tym także ze środków europejskich. W toku prowadzonych czynności ustalono, iż wskazane nieprawidłowości dotyczyły przynajmniej dwóch projektów szkoleniowych realizowanych w roku 2018-2020 o wartości ponad 3,5 mln zł”. Czy to dobrze wydane pieniądze podatników? Można się tylko domyślać, że wykryte przypadki to tylko wierzchołek góry lodowej.

Pal sześć polską składkę do Unii (w końcu to tylko ok. 1% naszego PKB), a potem utrzymywanie niepotrzebnych obiektów realizowanych przez samorządy. Gorzej, że dotacje unijne są rodzajem ingerencji w rynek. To największa szkoda w gospodarce, bo z tego powodu następuje mniej korzystna alokacja zasobów. Dokładnie taki sam szkodliwy efekt mają unijne regulacje. Każda ingerencja urzędnika w rynek powoduje, że zasoby są mniej optymalnie wykorzystywane niż mogłyby być wykorzystywane, gdyby nie było dotacji czy regulacji. I jedne, i drugie wtrącają się w całe branże, zakłócając funkcjonowanie wielu podmiotów i powodując, że muszą się one dostosować do zmienionych przez biurokratów warunków. A to generuje niepotrzebne koszty. Najgorsza jest sytuacja, gdy właściciel firmy przestaje zastanawiać się, jak dogodzić klientowi, a zaczyna myśleć o tym, jak uzyskać unijne dofinansowanie, czyli jak przypodobać się urzędnikowi. Wydaje się, że właśnie ta urzędnicza ingerencja w rynek jest najbardziej szkodliwym aspektem polskiego członkostwa. Różne szacunki mówią o utracie w ten sposób od 4 do nawet ponad 10% PKB. Co roku! W szczególności należy wymienić politykę energetyczno-klimatyczną (zwaną teraz Europejskim Zielonym Ładem), która jest realizowana całkowicie wbrew polskim potrzebom i polskiej racji stanu. Przede wszystkim generuje gigantyczne koszty, które nie tylko muszą płacić konsumenci, ale przede wszystkim powodują, że polskie firmy stają się mniej konkurencyjne. Taki cel mają też różnorakie regulacje dotyczące czy to podatków (np. ujednolicenie akcyzy od paliw w celu jej radykalnego podniesienia), czy to środowiska (np. obowiązkowe progi recyklingu), czy to prawa pracy (np. pomysł unijnej płacy minimalnej), czy rzekomej walki o nasze zdrowie (np. dyrektywa antykadmowa).

Przy czym, przy uchwalaniu unijnych praw mamy niewiele do gadania, co pokazała sprawa polsko-węgierskiego weta przy okazji uchwalania ostatniego budżetu. Okazało się, że nagonkę na oba kraje wywołała sama groźba zastosowania tego zagwarantowanego w unijnym prawie całkowicie legalnego instrumentu prowadzenia polityki. Co innego, gdyby to Niemcy postawiły weto w jakiejś sprawie. Wtedy oburzenia by nie było. Niemcy mogą. W końcu to dla nich budowana jest Unia i dla nich wprowadzono ten instrument. A hasło unijnej solidarności to nic innego, jak bajka dla naiwnych.

Kurs jest zdefiniowany

A pamiętajmy, że Unia Europejska nie jest czempionem wolnego rynku. Co prawda, w mniejszym czy większym stopniu i z wieloma wyjątkami wewnątrz Unii funkcjonuje wspólny rynek, ale jeśli chodzi o wymianę handlową z krajami trzecimi, to już mamy do czynienia z wielkim murem celnych i pozataryfowych barier handlowych. Wstępując do UE, Polska musiała renegocjować umowy dwustronne z większością państw świata, m.in. wprowadzając cła czy też je podwyższając na towary w handlu np. ze Wschodem, a jako członek Unii nie możemy podpisywać dwustronnych umów międzynarodowych, które wprowadzałaby wolny handel, tak jak robi to wiele państw pozaunijnych, jak Korea Południowa, Chile czy Nowa Zelandia. Uwolniona od unijnych więzów Wielka Brytania po brexicie od razu przystąpiła do podpisywania umów handlowych z innymi państwami.

Polska musi wdrażać unijne przepisy, których celem jest realizacja niemieckiego interesu. Bo w istnienie ogólnoeuropejskiego interesu już chyba nikt nie wierzy. Otwarcie powiedział to niedawno Reinhard Petzold, szef Niemiecko-Polskiego Towarzystwa na Rzecz Współpracy Gospodarczej, stwierdzając, że „Niemcy bardzo mocno przyczynili się do zmian w Polsce, tak by były one dla nas korzystne”. Zaznaczył, iż Niemcy zbudowali Polskę jako kraj taniej siły roboczej. Teraz na dodatek dołącza się do tego ideologię promującą wynaturzenia i kraj, który się jej sprzeciwia, jest sekowany na unijnym forum. Wiemy, że strefa euro, do której przystąpienia tak stręczył były premier Donald Tusk czy były szef MSZ Radosław Sikorski, bardzo służy wyłącznie Niemcom, troszeczkę Holandii, a pozostałym krajom UE – szkodzi.

Trzeba przyjąć do wiadomości, że taka polityka Unii Europejskiej nie zmieni się. Nie ma szans na zreformowanie Unii, jak marzą co poniektórzy. Kurs jest zdefiniowany i realizowany stopniowo, ale z żelazną konsekwencją. Coraz bardziej widać, że Unia zmierza w kierunku państwa federalnego, które będzie sterowane z Berlina. Właściwie już teraz Unia Europejska ma wiele cech przynależnych państwom. Wśród nich można wymienić kilka najważniejszych: rząd w postaci Komisji Europejskiej, Parlament Europejski, w którym istnieją francie paneuropejskie, a nie narodowe, federalny system sądowniczy w postaci dwuizbowego Trybunału Sprawiedliwości UE, Europejski Bank Centralny emitujący wspólną walutę euro, własny budżet, który coraz bardziej uniezależnia się od władz krajów członkowskich poprzez ustalenie bezpośrednich wpływów podatkowych, wspólna dyplomacja, którą jest Europejska Służba Działań Zewnętrznych. Unia ma też de facto konstytucję w postaci traktatu lizbońskiego, posiada terytorium, a nawet flagę i hymn. Jest też zalążek przyszłej unijnej armii w postaci Europejskich Sił Szybkiego Reagowania. Jeśli mimo to nie chcemy polexitu, to albo się z aktualną sytuacją zgodzimy i do niej akomodujemy, albo Polskę, będącą członkiem Unii, czekają problemy.

Tomasz Cukiernik