Katastrofa Smoleńska – polskie śledztwo
[ Strona informacyjna: Smoleńsk ]
[ Brzoza ] [ Ciała ofiar ] [ Czarne skrzynki ] [ Dwie wizyty ] [ Filmy ] [ Kłamstwa smoleńskie ] [ Komisja Millera ]
[ Książki ] [ Linki ] [ Lista ofiar ] [ Lot cywilny czy wojskowy? ] [ Lotnisko ] [ MAK ] [ Muzyka ] [ Mity smoleńskie ]
[ Obsługa lotniska ] [ Śledztwa ] [ Trotyl ] [ Wątpliwości ] [ Wrak ] [ Wybuch ]
[ Zespół Macieja Laska ] [ Zespół parlamentarny ] [ Zgony poza katastrofą ]
Zarówno po stronie polskiej jak i rosyjskiej miało miejsce wiele nieprawidłowości w śledztwie w sprawie katastrofy smoleńskiej. Ze względu na przetrzymywanie przez Rosjan kluczowych dowodów, polskiej stronie trudniej było prowadzić śledztwo. Był to pierwszy błąd popełniony przez polską stronę, ponieważ podpisano niekorzystne umowy oddające kluczowe dowody wyłącznie do dyspozycji Rosjan. Takie, jak podpisane 31 maja 2010 roku przez Jerzego Millera polsko-rosyjskie memorandum, zgodnie z którym kluczowe dowody w katastrofie, czyli czarne skrzynki i wrak samolotu będące własnością Rzeczpospolitej Polskiej, pozostały w dyspozycji organów rosyjskich aż do ostatecznego zakończenia rosyjskiego śledztwa i postępowania sądowego. W 2014 roku śledczy prokuratury poinformowali, że dopuszczają możliwość zakończenia śledztwa bez zwrotu przez Rosjan wraku tupolewa i czarnych skrzynek.
7 lipca 1993 roku zawarto umowę, która przewiduje współpracę Polski i Rosji w sprawie ruchu samolotów wojskowych i badania katastrof lotniczych. W umowie jest zapisane: „wyjaśnienie incydentów lotniczych, awarii i katastrof spowodowanych przez polskie wojskowe statki powietrzne w przestrzeni powietrznej FR lub rosyjskie wojskowe statki powietrzne w przestrzeni powietrznej RP prowadzone będzie wspólnie przez właściwe organy polskie i rosyjskie”. W śledztwie w sprawie katastrofy smoleńskiej zastosowano art 13 konwencji chicagowskiej, która mówi, że państwo miejsca zdarzenia ponosi odpowiedzialność za prowadzenie śledztwa. Konwencja chicagowska stosowana jest dla lotów cywilnych, lot Tupolewa 154M był lotem wojskowym. Przewodniczący Komisji Badania Wypadków Lotniczych Jerzy Miller, wprowadził w błąd opinię publiczną informując, że lot Tu-154M był lotem cywilnym. Zobacz więcej: Lot cywilny czy wojskowy?
Polskie władze twierdziły, że nie ma podstaw prawnych do prowadzenia wspólnego śledztwa, bo takiej możliwości nie przewiduje żadna umowa – ani międzynarodowa, ani dwustronna. Czyżby zapomniały o umowie z 1993 roku? Donald Tusk nie poinformował w pierwszych dniach po katastrofie opinii publicznej na jakich podstawach prawnych będzie prowadzone śledztwo. Nie uzyskał też zgody Rady Ministrów na takie porozumienie. Urzędnicy argumentują, że nie było czasu na ustalanie procedur współpracy. Tymczasem wystarczyło powołać się na umowę z 1993 roku i zwrócić się do strony rosyjskiej o jej realizację.
Umowa mówi wyraźnie, że strony będą współpracować. Do 13 kwietnia katastrofę badano na podstawie umowy z 1993 roku, dopiero po tym dniu odstąpiono od umowy a śledztwo przejęła Międzypaństwowa Komisja Lotnicza (MAK), na podstawie konwencji chicagowskiej. Rosyjscy prokuratorzy niejednokrotnie podkreślali, że udział polskich prokuratorów w niektórych czynnościach rosyjskiego śledztwa odbywa się tylko na zasadzie ich dobrej woli. Prokurator wojskowy płk Ireneusz Szeląg przyznał, że strona rosyjska nie informuje strony polskiej o postępach w prowadzonym przez Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej śledztwie.
Według wypowiedzi Pawła Grasia Polska odrzuciła również możliwość powołania międzynarodowej komisji badającej katastrofę, mimo, że jest to zgodne z prawem międzynarodowym, według Pawła Grasia nie było sensu powoływania takiej komisji. W momencie, gdy odstąpiono od badania katastrofy na podstawie umowy z 1993 roku, utworzona Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (tzw. komisja Millera) działała niezgodnie z prawem.
Stany Zjednoczone proponowały wszelką możliwą pomoc w śledztwie jednak polska strona z niej nie skorzystała, a wypowiedź Rzecznika Departamentu Stanu, została zmanipulowana przez media zmieniając kompletnie sens wypowiedzi. Rzecznik powiedział: „Nic nie wiem, by USA zostały poproszone o dostarczenie jakiejś szczególnej pomocy w śledztwie w sprawie tego wypadku. Oczywiście jesteśmy gotowi pomóc w każdy dostępny nam sposób, jeżeli Polska lub Rosja o to wystąpią” Natomiast media głównego nurtu jak TVN24, tygodnik Wprost czy „Gazeta Wyborcza” pisały w nagłówkach i na paskach informacyjnych: „USA nie pomogą Polsce w smoleńskim śledztwie”, „Katastrofa pod Smoleńskiem to „w zasadzie sprawa między Rosją a Polską”.
Polska strona nie zabezpieczyła czarnych skrzynek, które były do dyspozycji MAK przez kilka godzin, zamknięte w sejfie w Moskwie, zapieczętowanym kartką z podpisem płk Zbigniewa Rzepy. Powstało kilkanaście kopii nagrania z czarnych skrzynek, różniących się długością. Od czerwca 2010 roku przedstawiciele rządu Donalda Tuska prezentowali jako autentyczną opracowaną przez rosyjski MAK wersję transkrypcji rozmów załogi Tu-154M bez dwu kluczowych komend „Odchodzimy” w końcowej części zapisu, twierdzono też publicznie, że taśma z zapisem trwa 36 minut, podczas gdy w rzeczywistości trwa 38 minut. Zobacz więcej: Czarne skrzynki.
Przedstawiciele Naczelnej Prokuratury Wojskowej nie zabezpieczyli też miejsca katastrofy, nie sporządzili dokumentacji fotograficznej i topograficznej terenu, nie zabezpieczyli innych ważnych dowodów, takich jak telefon satelitarny prezydenta. Prokuratura może więc opierać się w śledztwie na dokumentach i dowodach, które przekaże jej strona rosyjska.
Akredytowany przy MAK pełnomocnik Rzeczpospolitej Polskiej Edmund Klich utrudniał dostęp do zbadania wraku Tu-154M polskim ekspertom. Według art 13 konwencji chicagowskiej, polska strona miała możliwość wyznaczenia nie tylko akredytowanego przedstawiciela, ale i grona ekspertów, z którego to prawa skorzystała. Mieli oni pełne prawo do uczestniczenia we wszystkich etapach śledztwa. Polski akredytowany przy MAK – Edmund Klich, nie zapewnił udziału polskich ekspertów w wizji lokalnej lotniska w Smoleńsku, która odbyła się 15 kwietnia 2010 roku, ale nie zapewnił także polskim ekspertom badającym wrak rozbitego samolotu Tu-154M możliwości dokończenia prac przed zniszczeniem i wywiezieniem jego szczątków przez przedstawicieli Federacji Rosyjskiej.
Pierwsze oględziny miejsca katastrofy, brzozy i wraku, przeprowadzone przez polską prokuraturę odbyły się półtora roku po katastrofie, a pierwsze pobranie próbek materiału z foteli odbyło się w dwa i pół roku po katastrofie. Dopiero wtedy polska strona, mając zastrzeżenia do badań rosyjskich, przeprowadziła własne badania pirotechniczne. Podczas tych badań wykryto ślady materiałów wybuchowych, co ujawnił Cezary Gmyz w artykule „Trotyl na wraku tupolewa”, opublikowanym na łamach dziennika Rzeczpospolita. Zobacz więcej: Trotyl na wraku tupolewa.
Po tej publikacji kolejny raz wprowadzono opinię publiczną w błąd i w czasie kuriozalnej konferencji prasowej prokuratura nie zaprzeczyła ani nie potwierdziła obecności śladów trotylu twierdząc, że wymaga to dodatkowych, specjalistycznych badań, które trwają co najmniej pół roku. Mimo iż detektory wykazały obecność materiałów wybuchowych pogłębione badania próbek wykazały iż tych śladów nie ma już nigdzie. Jak się okazało badania nie zostały przeprowadzone rzetelnie.
Według Naczelnej Prokuratury Wojskowej tezie wybuchu przeczy mały rozrzut szczątków samolotu, według ekspertów jest to spowodowane wybuchem na niskiej wysokości i wąskim obszarze miejsca upadku Tu-154M, natomiast samolot rozpadł się na około 60 tysięcy kawałków a szczątki samolotu rozrzucone były już kilkaset metrów przed brzozą, w którą miał uderzyć samolot. Zobacz więcej: Wybuch na pokładzie tupolewa.
Przez prawie trzy lata po katastrofie nie udało się ustalić polskim śledczym na jakiej wysokości została złamana brzoza. W raporcie komisji Jerzego Millera zapisano, że drzewo zostało przełamane przez skrzydło samolotu na wysokości 5,1 metra (wiele wskazuje na to, że polscy eksperci wzięli te dane od Rosjan – nie weryfikując ich). Polska prokuratura ogłosiła, że drzewo zostało uszkodzone na wysokości 770 cm. W kilka dni później sprostowała tę informację – podając, że prawidłowa wysokość to 666 cm.
Według słów prok. Karola Kopczyka, który mówił w 2013 roku, że podczas badania brzozy odnaleziono w niej co najmniej 40 sztuk metalowych części. Okazało się, że biegłym do badania przekazano jedynie 12 próbek. Nie wiadomo gdzie są pozostałe części i kto selekcjonował wybrane próbki. Biegli zbadali jedynie 11 części, uznano, że trzy pochodzą „prawdopodobnie” z samolotu, nie ze skrzydła, którym Tu-154M miał uderzyć w brzozę. Biegli nie są w stanie też stwierdzić czy niektóre części pochodzą w ogóle z Tu-154M. Stwierdzili też, że nie wiedzą chociażby, jaki lakier był na skrzydle samolotu, a jaki na drzewie. Zobacz więcej: Brzoza
W komisji Millera nie było ekspertów zajmujących się dynamiką konstrukcji, procesów rozpadu i odkształceń, czy skutków wybuchów. Byli za to specjalista od prawa międzynarodowego, ruchu drogowego, psycholog lotniczy i specjalista do walki z otyłością. Edmund Klich twierdzi, że jeden z członków Komisji płk. Mirosław Wierzbicki odmówił zbadania wraku Tupolewa ponieważ najprawdopodobniej nie znał się na jego konstrukcji, a wrak został przebadany pobieżnie. Natomiast ekspert wspierający polską komisję rządową badającą katastrofę nie znał się na budowie samolotu. Profesor Krzysztof Sibilski stwierdził, że „w Tu-154M przez całą długość skrzydła biegną dwa dźwigary”, w rzeczywistości dźwigary są trzy, a taka pomyłka dyskwalifikuje wszelkie wykonane analizy i obliczenia.
Członkowie komisji Millera, badającej katastrofę smoleńską nie potrafią podać jakiej wielkości fragment skrzydła urwał się przy zderzeniu z brzozą, czasem była podawana wielkość 16,2m² a czasem 6 metrów, nie wiadomo jednak czy kwadratowych czy bieżących, bo tego Maciej Lasek (zastępca przewodniczącego podkomisji lotniczej) nie potrafił podać. Zobacz więcej: komisja Millera.
Wbrew temu, co twierdziła ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz, polscy śledczy nie brali udziału w sekcjach zwłok ofiar katastrofy. Dokonane przez Rosjan sekcje zwłok nie zostały wykonane z należytą starannością, część ciał była niekompletna. Rosjanie dosyłali później fragmenty szczątek części ofiar. Jak wykazały późniejsze ekshumacje, część ciał została ze sobą zamieniona. Rodzinom w Polsce zabroniono otwierać trumny twierdząc, że jest to niezgodne z przepisami sanitarnymi, co nie było prawdą. Zobacz więcej: Ciała ofiar katastrofy smoleńskiej.
Polska strona nie miała też dostępu do dokumentacji z badań sądowo-lekarskich, dostępu do protokołu oględzin miejsca zdarzenia w związku z podejrzeniem przebywania w kabinie pilotów osoby postronnej. Nie miała dostępu do autoryzowanych wyników badań toksykologicznych Dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika. Mimo tego rozpowszechniano wśród opinii publicznej informację o obecności gen. Andrzeja Błasika w kabinie pilotów, który będąc pod wpływem alkoholu miał dowodzić lądowaniem tupolewa lub wywierać naciski na pilotów. Głos, który komisja Millera i rosyjski MAK przypisywały gen. Andrzejowi Błasikowi, w rzeczywistości należy do drugiego pilota mjr. Roberta Grzywny. Nie wiadomo kto uznał, że jest to głos gen. Andrzeja Błasika.
Pod koniec marca 2015 roku prokuratura podała swoje najnowsze ustalenia oparte na opiniach biegłych, według których bezpośrednią przyczyną katastrofy było między innymi niewłaściwe działanie załogi, które polegało na tym, że zdecydowano się na zniżanie samolotu mimo, iż nie było minimalnych warunków do lądowania. Według tych informacji prokuratura uznała też, że na pokładzie samolotu nie doszło do wybuchu. Biegli nie stwierdzili śladów oddziaływania ognia na zasadniczych elementach konstrukcyjnych samolotu, nie było też wybrzuszeń powłoki samolotu charakterystycznych dla wybuchu.
Wszystkie systemy samolotu były sprawne do chwili uderzenia w „pierwszą przeszkodę terenową”. Po uderzeniu lewym skrzydłem w brzozę, samolot stracił zdolność do utrzymywania lotu poziomego, co spowodowało upadek maszyny. Według biegłych, uderzając w ziemię, samolot był kompletny, pomijając uszkodzenia spowodowane uderzeniem w brzozę. Według prokuratury istnieją też przesłanki na możliwość przebywania w kabinie samolotu generała Andrzeja Błasika w ostatnim fragmencie zbliżania się samolotu do lotniska.
Zobacz też: śledztwo rosyjskie.